Taśma, która ciągle gra w mojej głowie
Są takie płyty, które nie tylko grają — one przypominają, kim jesteś.
Pierwsze spotkanie z magią rocka
Był środek lata, połowa lipca. Kolonia — klasyczna scena z początku lat 90., kiedy wszystko wydawało się proste, a jednocześnie pełne ukrytych znaczeń, których jeszcze nie umieliśmy odczytać. Pokój wypełniało czterech chłopaków: dwóch świeżo poznanych i mój kumpel od przedszkola. Zbliżała się cisza nocna (która i tak nie obowiązywała), światło przytłumione, bo w końcu miało być cicho, ale nikt z nas jeszcze nie miał zamiaru spać.
I wtedy, jakby znikąd, starszy o rok kolega wyciągnął kasetę: „Prymityw” zespołu T.Love. Nawet nie zapytał, czy chcemy tego posłuchać. Po prostu włożył ją do wypracowanego radia i nacisnął „play”. W pokoju zapadła cisza. Te pierwsze dźwięki „To nie jest miłość” przeszły mnie jak prąd. Dreszcz, który wtedy poczułem, rozlał się po całym ciele, jakby ktoś nagle otworzył okno w dusznym pokoju.
To był dokładnie ten moment, który wiele lat później przypomina mi scenę z „Almost Famous”, gdzie młody chłopak odkrywa magię rocka, kiedy dostaje płytę „Tommy” od siostry. Taka chwila, która nagle zmienia wszystko.
Magia tamtego lata wciąż brzmi gdzieś między dźwiękami
Dźwięki, które niosły dzieciństwo
Ta płyta otworzyła mnie na muzykę w ogóle, nieważne, czy to byli Beatlesi, Led Zeppelin, czy Liroy. Przedtem muzyka też była w moim życiu, ale to była inna rozmowa. Niby nic — zwykła piosenka — ale wtedy, w tamtym momencie, czułem, jakbym znalazł coś, co nie tylko wypełnia ciszę, ale nadaje jej sens. Była w tym dziwna mieszanka melancholii i buntu, którą do dziś czuję, wracając do tej płyty.
Kiedy byłem młodszy, wiele rzeczy wydawało się bardziej magicznych. BMX na żwirowej ścieżce (do dzisiaj mam niewyczyszczony żwir pod skórą na kolanie), Commodore 64 na stoliku, kolejny joystick, który właśnie się popsuł, trampki z odpadającą podeszwą. Faktura czapek z daszkiem (Kalin, Ty miałeś Chicago, a ja Phoenix Suns). Stara piłka, którą odbijaliśmy na podwórku, dopóki nie zapadł zmrok. A między tym wszystkim była ta muzyka, która stała się soundtrackiem mojego dzieciństwa.
Proste przyjemności, wielkie znaczenie
„Prymityw” to dla mnie coś więcej niż album. To powrót do chwil, kiedy odkrywaliśmy świat na własną rękę — pełni niewiedzy, ale i pełni nadziei, że wszystko ma sens, tylko musimy go znaleźć. Te pierwsze riffy były jak otwarcie drzwi do świata, który czekał, żebyśmy go odkryli. Świata, który obiecywał, że za rogiem zawsze jest coś nowego.
Może to była pierwsza dziewczyna, która sprawiała, że serce biło szybciej. Może pierwsza impreza, na której wypiliśmy o jednego za dużo. Każdy z tych momentów odciskał się jak przetarcia na selvedge denim — surowe, nieprzetworzone, prawdziwe. Taka była właśnie ta płyta. Żadnego lukru, żadnej sztuczności — tylko czysta, nieskrępowana energia.
Nie wszystko, co ważne, musi być idealne. Czasem wystarczy, że gra dalej – w głowie, w sercu, w pamięci.
Magia, która nigdy nie znika
Nie wiem, czy to nostalgia, ale dzisiaj, gdy słucham tych kawałków, czuję się, jakbym wracał do tamtego pokoju na kolonii, gdzie siedzieliśmy we czterech, wpatrzeni w kasetę, jakby była czymś więcej niż plastikiem z taśmą w środku. Ta muzyka była jak stara piłka — zużyta, brudna, ale ciągle pełna życia, gotowa na kolejne kopnięcia.
To płyta pełna prostych prawd. Brutalnych, śmiesznych, ale zawsze prawdziwych. Kawałki, które nie udają niczego więcej. Może właśnie dlatego wtedy, na kolonii, każdy z nas czuł, że te dźwięki mówią coś, czego nie potrafimy jeszcze powiedzieć sami.
„Być wielkim to czasami po prostu nie stracić tego, co już mamy.”
A Ty?
Jaką płytę zabrałbyś w podróż do swojego dzieciństwa? Co było Twoim dźwiękowym odkryciem, które otworzyło drzwi do nowego świata?