The Beatles – A Day in the Life

Kiedy zwykły dzień staje się wiecznością


“I’d love to turn you on..”

Jest zimny dzień 1967 roku. Wyobrażam sobie Lennona w zmiętej marynarce z szalikiem przewieszonym niedbale przez szyję. Wchodzi do studia Abbey Road, z papierosem w jednej ręce i taśmą w drugiej. Taśmą, na której są pierwsze dźwięki tego, co stanie się jednym z największych utworów w historii muzyki – A Day in the Life. Może nawet wtedy jeszcze nie wiedział, co stworzył. Ale w tym surowym nagraniu już było coś, co wywoływało gęsią skórkę. Nie ma tam jeszcze orkiestry, nie ma monumentalnego akordu kończącego. Są tylko on, jego akustyczna gitara i słowa, które brzmią jak zapis myśli kogoś, kto patrzy na świat z boku.

To piosenka, która otworzyła innym oczy – pokazała, że można realizować najdziksze sny w studio.

„I read the news today, oh boy…” – czułem od razu, że to będzie coś więcej niż tylko piosenka. To było przeżywanie różnych momentów mojego życia.

Pamiętam, jak sam pierwszy raz tego doświadczyłem. Przesłuchiwałem na winylu cały Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band – zachwycony, z uśmiechem na twarzy, z dreszczami przebiegającymi po plecach. Aż nagle, z cichnącego Sgt. Pepper Reprise, usłyszałem pierwsze akordy gitary akustycznej. Jakby coś się zmieniało, jakby otwierały się drzwi do zupełnie innego, wyjątkowego świata.

Mistyczne zmiany akordów – te kilka nut z początku to coś więcej niż zwykłe przejścia. To jakby uchylone drzwi do innego wymiaru.

Ten utwór to dwie osobowości, dwa spojrzenia na świat, które spotykają się w jednym miejscu. Melancholia Lennona – ta jego zdystansowana refleksja o życiu, o śmierci kumpla, o codzienności, przesiąkniętej smutkiem, pięknem i zadziornością – „I’d love to turn you on…”. I ta prozaiczna energia McCartneya – dynamiczna, codzienna, jakby wyrwana z porannego pośpiechu.

McCartney, który w swojej części nie tylko śpiewa, ale naprawdę biegnie – słychać to w każdym oddechu. A jego bas? Jakby przez całą piosenkę pisał poezję w tle – subtelny, a jednocześnie prowadzący całość do przodu.

Różnice między nimi nigdy nie były tak wyraźne, a jednak razem stworzyli coś, co przekroczyło wyobraźnię.

A potem przychodzi crescendo. To nie tylko muzyka – to jak wspinanie się na szczyt orgazmu. Gęsią skórkę mam za każdym razem, gdy słyszę tę orkiestrę, która najpierw wspina się, jakby szukała czegoś w chaosie, a potem eksploduje w coś, co brzmi jak narodziny nowego świata.

… and I went into a dream

„…and I went into a dream” – śpiewa Paul. I wtedy pojawia się Lennon, ale już nie jako obserwator. Teraz to głos samego snu, jakby mówił do nas z innego wymiaru. Po czym głos trąbek powoli sprowadza nas z tego snu z powrotem do rzeczywistości. I znów: „I had a dream…”.

I ten akord. Monumentalny i przeciągły. Jak echo wszechświata. To nie tylko zakończenie piosenki – to podsumowanie wszystkiego, czym The Beatles byli. Ich spojrzenie na życie: codzienne, pełne detali, a jednocześnie kosmiczne, transcendentalne.

Dla mnie A Day in the Life to nie tylko zwykły utwór. To doświadczenie. I dowód na to, że muzyka nie musi wybierać między prostotą a geniuszem – może być wszystkim naraz. Pierwsze akordy wciągają, crescendo miażdży, a akord końcowy zostawia mnie w ciszy, która trwa dłużej niż sama muzyka. Piosenka, która zaczyna się w gazetowym nagłówku, a kończy w nieskończoności. Beatlesowskie spojrzenie na życie – zwykły dzień przekształcony w coś, co brzmi jak wieczność.


Zanim rozlegnie się muzyka..

A Ty? Masz swój utwór, który zmienia zwykły dzień w wieczność?

To nie jest tylko piosenka – to podróż, która nigdy się nie kończy.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *