Gdzie kończy się indywidualność, a zaczyna ucieczka?

W dzieciństwie bycie „innym” nie było wartością. Nie czułem się przez to wyjątkowy – raczej gorszy. Wybrakowany. Jakbym nie mieścił się w szablonie, którego nikt mi wprost nie podał, ale wszyscy wymagali, żebym się do niego dopasował.

Długo próbowałem.
Dopiero po trzydziestce coś się zaczęło składać. Zacząłem na nowo oglądać siebie, nie przez pryzmat tego, co trzeba, tylko tego, co czuję. Pojawiło się pragnienie scalania – tych wszystkich kawałków, które kiedyś wydawały się sprzeczne: męskość i kobiecość, siła i delikatność, konkret i emocja. Trafiłem wtedy na Selvedge Denim. Może nieprzypadkowo. Wcześniej były to perfumy – coś, co pomaga zbudować tożsamość bez słów.

Chciałem mieć swój styl. Nie po to, żeby się wyróżniać. Bardziej po to, żeby nie znikać. Nie rozpuszczać się w tłumie.
Bo to też czasem przychodzi – zmęczenie. Takie dni, kiedy masz dość „bycia sobą”, budowania czegoś sensownego, autentycznego, innego. Kiedy najchętniej zniknąłbyś w tłumie i na chwilę przestał cokolwiek czuć. Ale nie umiem. A może nie chcę?

Wiem, że nie jestem kimś, kto rzuca się w oczy. Ale lubię to, jak wyglądam – flanelowe koszule, selvedge denim, skórzane buty, martensy. Lubię to, co one dla mnie znaczą.
Dla mnie ubiór to nie przebranie. To język. Sygnał wysyłany światu: „tak się czuję, tak jestem”. To też coś, co mnie spina – fizycznie, emocjonalnie. Pomaga mi poczuć, że nie znikam.

To nie tylko wygląd. To sposób bycia.
Inaczej pracuję. Jako psychoterapeuta nie umiem być „zawodowy” w takim szkolnym sensie. Traktuję to jak powołanie, nie jak zawód. Wiem, że to kosztuje – ale nie wyobrażam sobie inaczej.
Inaczej kocham. Nie tylko działaniami. Też słowem, obecnością, dotykiem. To chyba też się wywodzi z dzieciństwa. Z tego, czego mi wtedy brakowało, a czego teraz nikomu nie chcę skąpić.

Ale mam też lęki.
Że jeśli pokażę się naprawdę – cały, nie tylko w wersji do zaakceptowania – to ktoś tego nie przyjmie. Że odrzuci. To lęk dziecka, które próbowało się dopasować, a mimo to wciąż było „jakieś nie takie”. Ten głos czasem wraca.

Najtrudniejsze nie jest bycie sobą.
Najtrudniejsze jest bycie sobą przy kimś, kto nie widzi w tym nic wartego kochania.

Czasem łapię się na tym, że próbuję być spójny – taki sam każdego dnia. Ale przecież ja się zmieniam.
Może „bycie sobą” nie polega na trzymaniu się jednej wersji. Może chodzi o zgodę na to, że dzisiaj jestem trochę inny niż wczoraj. Że raz jestem cichy, raz rozbity, raz silny. Że to wszystko nadal ja.

Więc pytanie, które zadaję sobie w takich momentach, brzmi:
Czy moja indywidualność to jeszcze wolność – czy już tylko sposób, żeby się nie dać zranić?

Nie chodzi o to, żeby się wyróżniać. Chodzi o to, żeby nie zniknąć.

“Nie piszę tego z pozycji kogoś, kto już wszystko poukładał. Piszę to raczej jako ktoś, kto wciąż uczy się nie zniknąć. Nawet we własnym życiu.”

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *