Artur Rojek – Bez końca
Są piosenki, które tylko mijają – zostawiają ledwo wyczuwalny ślad, jak muśnięcie dłoni w tłumie. I są takie, które osadzają się głęboko, wgryzają w myśli, przyrastają do momentów. Piosenki, które nie muszą być wybitne, ale wybitnie dużo dla mnie znaczą. Tak mam z „Bez końca”.
Jest w niej coś fizycznego. Zapach, smak, dotyk, obraz. Czuję powietrze wypełnione kurzem starego korytarza, który pachnie jak ośrodki wczasowe sprzed lat. Fred Perry na skórze. Podłoga w studiu nagraniowym, która pod stopami brzmiałaby jak cichy rytm. Chciałbym nonszalancko oprzeć się o ścianę, ręce w kieszeniach, cicho oddychając jej melodią.
I potem wyjście. Na światło. A może do Światła. Jakby drzwi, które były zamknięte od lat, nagle dały się otworzyć. Taniec – swobodny, nie do końca świadomy, samemu, ale tak naprawdę z Kimś. Tym Kimś, kto gasi wojny. Bierze za rękę. Nie pyta, nie oczekuje, po prostu jest. Kimś, z kim można zamknąć oczy i dryfować między ciszą a dźwiękiem. Z kim powtarzalność jest cudowna, a pierwszy raz – magiczny. Kimś, przy kim szept staje się najpiękniejszą melodią.
I wtedy piosenka się nie kończy. Bo z nią życie może być jak taniec – raz delikatny, raz szalony, ale zawsze prawdziwy.
Czuję to wszystko w tej piosence. I czuję czas, w którym przyszła. Pierwsza fala pandemii. Izolacja. Koncert Artura, grany z domu. Świat zatrzymany w miejscu, a ja słuchający tej melodii, która płynie mimo wszystko. Ale znaczenie „Bez końca” jest dla mnie większe. To ekscytacja. Ból. Tęsknota. Miłość.
Jak oddech wzięty tak głęboko, że aż boli płuca. Jak przebudzenie o czwartej nad ranem, gdy rzeczywistość i sen jeszcze się przenikają. Jak podniecenie, gdy czujesz czyjąś obecność jeszcze zanim się odezwie. Jak uśmiech, który pojawia się, zanim zdążysz to sobie uświadomić.
I ten tytuł. Tytuł, który jest wszystkim, co czuję.
Bez końca.